Wysłany: Pią 23:12, 14 Kwi 2006
Temat postu: [D&D] Kai Torte
Kai Torte
Historia:
Urodziłem się w Ortchai, niewielkim nieście na południe od zatoki Łupieżcy. Moja Matka nigdy mi nie znana, podobno zmarła przy porodzie. Toteż moim 7 letnim wychowaniem zajął się ojciec, kapłan Św. Cuthberta, Rothan Torte. Był to nie zwykle surowy, żeby nie otrzeć się o słowo bezduszny, człowiek nie tylko dla swego syna, ale i dla swych podwładnych. Był jednakże nieugięty w swych poczynaniach, gdy coś postanowił to, to prędzej, bądź później osiągał. Owocował to także tym, iż wszyscy wokół niego zaczynali się bardziej przykładać do wykonywanej przez siebie pracy. To również dzięki niemu posiadłem zdolność elfiej mowy a także niełatwym języku aniołów. Ojciec powtarzał mi już od najmłodszych lat, że sztuka porozumienia jest tym co nie raz może uratować życie. To zabawne jak tera go wspominam, pomimo, iż nie był mi specjalnie bliski i wyjątkowy, pomimo iż był wszak mym ojcem, nie brak mi go jakoś i nie odczuwam tęsknoty (powiedział to z niezwykłym spokojem).
Wiem, że to ciężko pojąć i jest to nieco chaotyczne, może to wpływ Mythaina,(ostatnie słowa rzekł to nieco zamyślony).
Tak się zastanawiam jak On mógł mi nie powiedzieć, że mam brata. Jak On mógł być aż tak nieczuły i zamknięty w sobie, podobno kiedyś zanim spotkał moją matkę był inny, czy to aby możliwe(jego czoło się zmarszczyło w zamyśleniu a wzrok zdał się gdzieś odpłynąć).
Pomijając to moje dzieciństwo o ile można je tak w ogóle nazywać było już od najmłodszych lat usłane licznymi nakazami i zakazami. Nie narzekam na nie wszak było moje i tylko ode mnie zależało cóż uczynię. Poza jednym generalnym zakazem a mianowicie nie wolno mi było komukolwiek powiedzieć o mojej odmienności, o mej krwi, która jak On to ujmował jest spaczona. Być może to z jej powodu nie traktował mnie tak jak bym tego chciał, wtedy, i teraz nie był bym tym kim jestem i nie stał bym tu przed twym obliczem. (mówiąc to wyjął nóź z pochwy przypasanej do pasa i delikatnie nadciął swą dłoń. Momentalnie z nacięcia wyciekła cienka stróżka ciemniej, jakby nieludzkiej krwi. Chwile później zaczęła się zrastać, tak że po paru sekundach nie było po niej choćby najmniejszej blizny. Mężczyzna uniósł głowę i rzekł)
Teraz już rozumiesz, na czym polega ma wyjątkowość, me przekleństwo. Na czym to ja skończyłem, aha, tak.
Moja edukacja przebiegała bez większych ekscesów, może poza paroma wyjątkami. Jednakże w czasie poprzedzającym moje 7-me urodziny Ojciec obwieścił, że musi opuścić świątynie na kilka tygodni a mnie, że nie będzie Go ze mną podczas mojego pierwszego „ Wyjścia do ludu”. Pamiętam co wtedy czułem, smutek, żal, rozgoryczenie, aż w końcu wściekłość. To miało być wielkie wydarzenie podczas, którego każdy młodszy kleryk przyjmował tytuł kleryka i oficjalnie wstępował w szeregi kościelne, ponadto w czasie tym mieli nam towarzyszyć nasi rodzice. Ojciec nie zważając na moje prośby a nawet i błagania wkrótce wyjechał. Kilka dni później odbyło się „wyjście do ludu”, nie było ono jednak dla mnie tym czym powinno być. Jednakże to podczas niego miało miejsce wydarzenie, które odmieniło me losy na zawsze rzekł bym nawet, że dokonało się me „ponowne narodzenie”.(na jego twarzy zagościł błogi, niczym niezmącony spokój)
Podczas przejścia przez las odłączyłem się od grupy pod pretekstem potrzeby załatwienia swych potrzeb i zebrania odrobiny jagód, wszak było wczesne lato. Do grupy już nie powróciłem, chyba nie miałem w ogóle takiego zamiaru, chciałem skączyć ze sobą. Po pewnym czasie, otrząsnąłem się, ale było już za późno aby się wrócić, zgubiłem się, jedyne co mogłem zrobić to iść przed siebie, wszak żaden las nie może ciągnąć się w nieskączoność. Błąkałem się więc po lesie, nie wiem ile to trwać mogło, może parędziesiąt minut a może kilka godzin. W końcu głodny, spragniony, zapłakany poczułem zapach smażonego mięsa. Niczym zahipnotyzowany ruszyłem w tamtą stronę. Wkrótce mym oczom ukazało się ognisko a przy nim siedzący, zakapturzony humanoud. Nie poruszał się, wydawało mi się że śpi. Spojrzałem w górę, ujrzałem nocne niebo i dopiero do mnie teraz dotarło jak długo błądziłem i jakież szczęście mej osobie towarzyszyło, skoro udało mi się dotrzeć tak daleko w głąb lasu. Ocknąłem się jakby z transu i ponownie spojrzałem w stronę ogniska, męższczyzna zniknął. Rozejrzałem się nerwowo wokół, nie było go.
-
To niemożliwe aby mnie zauważył.
Powiedziałem sam do siebie i wtedy poczułem jak czyjaś ręka zacisnęła się na moim nadgarstku. Serce miałem w przełyku, zdążyłem jeszcze spojrzeć na swojego agresora, to był on, zakapturzony humanoid, zemdlałem. Gdy się ocknąłem leżałem przy ognisku, on zaś siedział po drugiej stronie ogniska i wpatrywał się we mnie swymi czarnymi oczyma, był człowiekiem o twarzy 40-latka, jednakże tego oczy wyglądały na dużo starsze. Momentalnie, pod wpływem jego wzroku zacząłem się cofać, dokupi nie trafiłem na zwalone drzewo, jednak jego wzrok wciąż spoczywał na mnie. W końcu odezwał się do mnie słowami :
-
Mam na imię Mythain i nie obawiaj się mnie, Kai.
Zamarłem, nie wiedziałem co powiedzieć, w ustach momentalnie mi zaschło. Widząc moją reakcję mężczyzna złagodniał, wydawać się mogło, że na jego twarzy zagościł uśmiech i dodał.
-
Podejdź bliżej do ognia bo się jeszcze przeziębisz.
Jego słowa momentalnie przełamały będącą miedzy nami barierę, był pierwszym, który okazał wobec mej osoby jakąś troskę, na tym tle Rothan był o całe lata w tyle. Później sytuacja rozwijała się już sama, zupełnie tak jakbyśmy znali się już od lat. Nie pamiętam już ile czasu siedzieliśmy tak razem przy ognisku ja wpatrując się w rozgwieżdżone niebo a on w języki ognia. Przez ten cały czas rozmawialiśmy, Mythain opowiadał mi o tym kim jest, o tym jak ciężka jest służba u Szkarłatnego Pana i czego od nas wymaga Pan, ale także o tym ile daje mu to satysfakcji. Mówił o tym by nie oczekiwać zaszczytów i cudów od Boga bo one przychodzą same, w najmniej oczekiwanych przez nas momentach. Spodobały mi się jego słowa, ba one wryły się w mą duszę i teraz są mą główną opoką w chwilach słabości. Podążyłem zanim do jego Świątyni ukrytej głęboko w lesie, na miejscu ujrzałem zbieraninę wszelkiego rodzaju humanoidów: Orków , Gnolli, Goblinów, i wielu innych ras, z których wymową nazw wciąż a co dopiero teraz mam problemy. Wszystkie były skupione wokół wielu ognisk, które zaś z kolei okrążały starą zrujnowaną posiadłość szlachecką. Miejsce to nazwane Amygdala, oznaczające „Miejsce w którym rozumie się lęk” z Otchłannego, o dziwo w Niebiańskim brzmi ono identycznie, było miejscem, w którym jak się okazało spędziłem następne niemalże 20-a lat ze swego życia (ostatnie słowa mówił coraz ciszej poczym w milczeniu zagłębił się w odmętach swej pamięci. Ocknąwszy się po dłuższej chwili rozpoczął ponownie od słów).
Moje pojawienie się w Amygdali nie obeszło się bez echa, zaraz po moim przybyciu miał miejsce pewien incydent. Otóż jeden z gnolli, który rozsmakował się w ludzkim mięsie, zapałał chęcią pożarcia mnie i co gorsza dokonał by tego gdyby nie Mythain. Powiedział on wtedy do niego słowa, których wtedy nie pojąłem, wciąż ich nie rozumie, ale znam ich znaczenie we wspólnej mowie: „Stój to jest znaczony”. Przestałem się zastanawiać nad ich znaczeniem już wiele lat temu. W chwile po tych słowach Wziął nóż i nadciął mą rękę tak szybko że nawet nie zdążyłem zareagować, dopiero płynąca krew mnie zaalarmowała. Po chwili rana zaczęła się zasklepiać, gnoll odskoczył to jak oparzony i powrócił do swych towarzyszy. Przez następne dni aż do dnia w którym opuściłem świątynię spoczywał na mnie wzrok więcej niż jednej pary nieludzkich oczu. Przez jakiś czas to mnie zastanawiało skąd mój mentor wiedział to wszystko, jakie me imię, o mej krwi i wiele innych szczegółów z życia mojego i mojej rodziny. Przez te wszystkie lata, które spędziłem pośród braci krwi, jak ich nazywano, Zdobyłem umiejętności dzięki, którym teraz jestem w stanie władać nimi. Z początku Mythain przyglądał mi się ze zdziwieniem po cóż mi znajomość mowy w tych wszystkich językach, do czasu kiedy wytłumaczyłem jaką przewagę daje mi możliwość zrozumienia istot, z którymi mam styczność na co dzień. Służba dla Pana Krwawej Otchłani nie była lekka i przyjemną, tak jak ostrzegał mnie mój nauczyciel, ale była niezwykle wartościową nauką przygotowującą nas na wszystko co może nas spotkać poza Domem. Posiadłem zdolność leczenia i zasklepiania ran, bez używania magii, również zdolność wróżenia z mis nie jest mi obca, umiejętność tak błaha i często wyśmiewana przez wielu nie raz mi pomogła wyjść z opresji. Tharen, nasz nauczyciel sztuki magicznej odpowiadał również za naukę czaroznastwa i wiedzy tajemniej. Knaak, półork niezwykle surowy dla wszystkich, odpowiadał za naukę, nazwijmy to fechtunku, oraz za wyćwiczenie w nas koncentracji. Wciąż mam w pamięci jak to się wszystko działo, grupa młodych „kleryków” klęczała modląc się do Erythnula a on przechadzał się między nami z drewnianą rózgą, a później gdy ta mu „zaginęła” (na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech) z skórzanym biczem, chłostając jednego z pośród nas co jakiś czas. Nasze zadanie było proste, nie mogliśmy przestać się modlić, karą za przerwę był brak posiłków przez najbliższe 2 dni dla tej osoby. Knaak twierdził, że nie ma sensu w tym by osłabiać całą grupę a przez to narażać powodzenie całej misji, jak on nazywał naszą edukację. Knaak był ślepo posłuszny Kapryshyn, pół mrocznemu elfowi, który przewodził Amygdali. To on osobiście odpowiadał za nasza edukacje w kanonach religii, cechowało go jednak wyjątkowe zamiłowanie do sadystycznych zabaw i krwarość. Lubował się w krwawych ceremoniach i rytuałach. Przypadło mi to do gustu a ja chyba swym zachowaniem przypadłem mu. Z czasem mięso innych humanoidów w mych ustach stało się dla mnie czymś normalnym a dawne obrzydzenie przerodziło się w fascynację (jego oczy zdały się zaświecić jakby potwierdzając jego wyznanie).
Wkrótce nadszedła ma kolej, aby przysiąc ostateczne oddanie dla Erythnula. Podczas rytuału musiałem złożyć w ofierze młodziutką niczego nie świadomą ludzka dziewczynkę miała może 8 lat, kasztanowe włosy, Oczy podobne do moich, ale młodsze bardziej żywe. Widać, że chciał wrócić do domu, wtulić się w ramiona matki, usłyszeć uspokajający głoś ojca. Nie wiedziała, że jej matkę spotkał podobny los do jej tyle, że dzień wcześniej a jej ojciec posłużył za pokarm dla naszych gnolli. Spojrzałem jej głęboko w oczy, cos mnie jakby ścisnęło za serce, wydawało mi się że słyszę jej głos, delikatny, lekko piskliwy, dziewczęcy prosił aby ja wypościł do domu, ale to wszystko działo się wewnątrz mnie, wszak miała ona zasłonięte usta nie mogła krzyczeć. Jednakże ja już byłem zdecydowany, wbiłem sztylet w jej serce, moje ciało zalała, niczym fala, ekstaza nieopisanej przyjemności, wszelkie wątpliwości rozproszyły się wraz z przyjściem zadowolenia i dumą z udanego obrządku. Dalsza cześć rytuału przyjęcia do grona „Nosicieli Woli Pańskiej” poszła gładko a ma dalsza edukacja jak się okazało miała wkrótce dobiec końca. Po kilku tygodnia od rytuału przyjęcia, do mej celi przyszedł Mythian, nie było to niczym nie zwykłym, w końcu robił to już przedtem, ale tym razem opiekun przyszedł by oznajmić mi iż jestem zmuszony opuścić Amygdalę, bo hmm... Jak on to wyraził (jego twarz przyozdobiło zmieszanie połączone ze smutkiem).
-
Twe oddanie dla Naszego Pana Nas wyraźnie cieszy, ale i jednocześnie niepokoi. Musisz Nas opuścić i znaleźć swój własny sposób na zrozumienie togo co Pan chce ci przekazać, odpowiedzi są tam, tu ich nie znajdziesz. Zrozum, wiem że jesteś wyjątkowo bystrym uczniem i wiem że się już domyślasz że to nie są jedyne powody, dla których musisz odejść dlatego, będę wobec ciebie szczery twa krwawość i niekiedy zdarzający się u ciebie szał krwi są dla nas zagrożeniem. Mam nadzieję że pojąłeś me słowa, nie mam nawyku mówienia czegoś dwukrotnie.
Znowuż poczułem się jakbym był tym małym chłopcem 7-mio letnim chłopcem a on zakapturzonym jegomościem, który wie o mnie więcej niż ja sam. Po chwili wyszedł i pozostawił mnie samego. Nie martwiłem się tym zbytnio, zacząłem się modlić i poczułem jak odwaga napełnia mego ducha, z każdym słowem wiara we mnie rosła a ja byłem pewien, że postępuję zgodnie z wola Bożą. Dwa dni później opuściłem Amygdalę i wyruszyłem przed siebie, nie byłem sam bowiem Pan był zemną, me kroki były Jego krokami, moje ścieżki były Jego ścieżkami, a On trwał przy mnie a ja przy Nim. (Ostatnie słowa, aż dudniły od wiary, a jego twarz była jakby wyryta w kamieniu, biły z niej duma i wzniosłość. W jego oczach pojawił się krwawy błysk, który znikł równie szybko jak i się pojawił, jego prawa dłoń zacisnęła się na trzymanym kosturze, z którego obecności aż do tego momentu nie zdawałeś sobie sprawy. Kapłan jednak nie przystanął i mówił dalej).
W końcu na me drodze stanął „gość” nie wiem kim był i na razie nie chcę tej wiedzy. Wiem jednak że po tym spotkaniu stałem się pełniejszy, doskonalszy a przez to bliższy Memu Panu. Od tego czasu nosze ze sobą ten kostur. Teraz jestem tu i oczekuje następnych posunięć na boskiej szachownicy, w końcu to my żeśmy są ich pionkami...(po tych słowach po raz kolejny pogrążył się w zadumie a gdy się ocknął rzekł)
Czy chciał byś coś jeszcze wie...(nie dokończył, ponieważ jego rozmówca, starszy, przygarbiony, z obfitą, długą brodą człowiek zniknął. Kapłan, zdawało się że się uśmiechnął, rozejrzał wokoło i rzekł)
Nigdy nie rozumiałem wieszczy i wciąż ich nie zrozumiem, może Pan mnie natchnie i mi pomoże.
(Po tych słowach rozsiadł się wygodnie w krześle, poprawił kaptur na głowie, przesunął ręka po brodzie, na której był kilkudniowy zarost. Wziął kufel w garść i począł powoli sączyć złocisty napój z kufla)
Wygląd:
Kai Torte nie jest typem, którego wyślecie do sklepu po bułki i masełko. Już pierwsze wrażenie mówi nam, iż jest z Nim coś nie tak. Ale nie wiadomo dokładnie co sprawia to wrażenie, może to te kolczyki wszczepione w prawą brew i lewe ucho. A może to jego niecodzienna fryzura: stosunkowo długie, niemalże kruczoczarne włosy, wśród których możemy dostrzec, gdzieniegdzie wplecione i już lekko pożółkłe zęby różnych zwierząt oraz humanoidów. Mało tego, posiada także dwa warkocze spięte u dołu kilkoma obrączkami i ozdobione kolorowymi piórkami. A może to te jego zimne, dziwnie obojętne, żeby nie powiedzieć puste spojrzenie piwnych oczu. Na dodatek kilkudniowy zarost zdaje się tylko potęgować to surowe wrażenie. Dochodzi do tego jego zwykle obojętny wyraz twarzy z rysami mężczyzny w wieku średnim. Dopiero później dostrzegamy, iż jest to wysoki mężczyzna o przeciętnej budowie ciała. Odziany jest w bordową, lekko już zniszczoną i nie najczystszą koszulę, na którą nałożoną ma zbroję łuskową poznaczoną czasem, walką i znojem podróży. Na to wszystko narzucony jest szary lekko podniszczony skórzany płaszcz z kapturem. Na obu przedramionach ma zapięte ćwiekowane karwasze, zaś dłonie okryte są skórzanymi rękawicami. W pasie zbroje ściska skórzany, matowo-czarny pas, do którego z prawej strony przyczepiony jest morgensztern – broń ta nie jedną ofiarę z nóg zwaliła, o czym świadczą choćby nie wytarte ślady krwi na głowicy. Z lewej strony do pasa przytwierdzon jest sztylet z pochwą, widok której mówi nam, iż jest to bardziej nóź służący do polowań, niż do czegokolwiek innego. Lniane spodnie, podobnie jak koszula, są barwy brunatnej. O ile jego lewe udo chronione jest przez zwisający kawałek zbroi łuskowej, to jego prawe udo chroni jedynie ćwiek. Do prawego uda przytwierdzony jest kołczan z pięcioma bełtami do kuszy, przewieszonej przez plecy. Dolną część nóg chronią metalowe nagolenniki, zrobione na zasadzie łuski. Lecz i te są nadgryzione już przez rdzę, przybrudzone błotem i piachem. Jego skórzane buty są ciemno szare i solidnego wykonania. Prócz kuszy, na plecach także trzyma przyczernioną skórzanymi pasami dużą metalową tarczę.
Najczęściej zobaczyć go można trzymającego worek podróżny przewieszony lewa ręką przez ramię i dzierżącego swój kostur podróżny w prawej dłoni.
Wszystko to tworzy nam obraz jakiegoś podróżnika, który zdał się przegrać swoje życie. Wygląda na najemnika jednego z mrocznych bóstw, gdyż wędrując, samym swym czynem głosi chwałę siły i bezwzględności.
P.S. większość lokacji stworzona na potrzeby gry
Jeśli będziecie bardzo chcieli to dodać mogę i kartę postaci, ale wątpię by potrzebna była, wszystko tu widać, chyba