Wysłany: Sob 18:15, 15 Kwi 2006
Temat postu: [Fantasy] Ferion Marinealdo
Historia: Wiele lat... naprawdę wiele lat trwało to dzieciństwo. Pełne bólu i pełne troski. Pełne strachu i pełne gniewu. Pełne płaczu i pełne poniżania. Czy warto o tym wspominać? Czy ważne są tamte wydarzenia? Czy przeszłość mogła zaważyć w jakikolwiek sposób na teraźniejszość? Nie wiem. Chcę to powiedzieć jedynie ze względu na matkę. Na moją kochaną mamusię... którą straciłem tak wcześnie... Czy moje życie mogło wyglądać inaczej? Pamiętam tamtej nocy, kiedy przerażony szepnąłem (
- Mamo, on już wraca!) do mamy cerującej moje trzewiki, drzwi otworzyły się i pojawił się w nich on. Nigdy nie był ojcem, a co dopiero tatusiem. Był
Nim - moim najgorszym koszmarem.
Noc w noc powtarzał się jeden scenariusz z jego udziałem. Noc w noc przychodził niosąc ze sobą odór alkoholu - odór
rozkładu i śmierci... A potem bił. Bardzo mocno bił. Bolały mnie żebra, a kiedy płakałem bił po głowie. I tak głośno krzyczał i się śmiał. Kiedy już nie miałem sił bił mamę. A kiedy Mama nie miała już sił robił jej coś złego. Mama krzyczała:
- Bierz mnie, ale nie przy dziecku! A on się tylko śmiał i robił złe rzeczy. Wtedy mama płakała, a ja próbowałem uciec z pokoju.
Tej nocy było inaczej. Mama cicho mi śpiewała, kiedy wszedł on. Nie zwróciła na niego uwagi. Nawet na to, że miał w ręku butelkę i wciąż pił, pił, pił... Dzikim wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu. Musiał się trochę zdziwić spokojem mamy, jednakże w jego mętnych oczach musiałem pojawić się ja i wolnym krokiem ruszył w moją stronę. Zaczął mnie boleć brzuch. Chciałem wymiotować. Wtedy on zamachnął się butelką na moją głowę. Krzyknąłem... i nic. Mama była przy nim. On leżał na ziemi z rozbitą butelką w ręku. Potem wstał. I rzucił się na Mamę. Wystraszyłem się. Uciekłem z izdebki. A potem...
Mamo? Mamo co mu się stało? Nie ruszał się. Szkło było czerwone i dużo, dużo krwi na ziemi. Mama patrzyła to na niego, to na mnie. Potem zaczęła krzyczeć i biegać po domu. Bałem się. Zacząłem płakać i wołać mamę... A ona... uderzyła mnie...
*****
Byłem sam. Matkę zabrali dobzi kapłani do szpitala dla obłąkanych. Chyba... o ile nie została wcześniej zabita. Zostałem sam. Bez perspektyw, bez doświadczenia i bez niczego co mogłoby dać mi bezpieczeństwo. Zamieszkałem na ulicy. Wkrótce zginąłbym z głodu, gdyby nie spotkanie ze starcem z kosturem. Staruszek sam mnie znalazł w rynsztoku, nie wiem w jaki sposób i dlaczego właśnie mnie. Dał mi pożywienie, a potem powiedział:
- Pójdziesz ze mną. Do mojej szkoły. Od tej pory przybrałem nowe nazwisko. I zamieszkałem w jego "szkole". A nie była to zwykła szkoła. Uczono tam mnichów sztuk walki. Ja zostałem posługiwaczem. Przyglądałem im się i ćwiczyłem, ćwiczyłem i sprzątałem, sprzątałem i zarabiałem, zarabiałem i znajdowałem przyjaciół. Ile to razy na ulicy, w mroku, przemykałem się niedaleko strażników i chadzałem po mieście, czując się panem i władcą... Ile to razy umykałem przed oprychami... Ile w końcu razy wykorzystywałem techniki walki - nie zawsze w samoobronie.
Dojrzałem. Mistrz przyjął mnie na oficjalne nauki. Byłem coraz silniejszy. Miałem kilku zaufanych kolegów. Pamiętam jak starsi mnisi opowiadali o tym co robili z dziewczętami, a ja z wypiekami na twarzy przysłuchiwałem się ich opowieścią. Rosło we mnie porządanie. Wzięłem moją małą wypłatę i poszedłem do dzielnicy, w której pracowały nierządnice. Zapłaciłem pierwszej lepszej, ona zabrała mnie do domu. Śmierdziało tam alkoholem i rozkładem. Zaczęły opadać mnie cienie. Cienie przeszłości. Potem ona zaczęła się rozbierać i wtedy... przypomniałem sobie... coś złego... Nie mogłem tego zrobić. Cienie przysłoniły mi oczy... Uciekłem.
Kilka dni błąkałem się samotnie po ulicach, dopóki nie odnalazł mnie Mistrz. W jakiś magiczny sposób wydobył ze mnie moją historię. Nie odezwał się, ale odtąd stał się dla mnie jak ojciec - o ile sparingi, często kończące się moją utratą przytomności można uznać za przejaw ojcowskiej miłości.
Mistrz wskazał mi nową drogę. Drogę w której przewodnikiem było
axe i
malicia. Dwie potężne moce, powoli ogarniające moje życie. Powoli je stabilizujące i układające w jedną całość.
Jednakże moce te nigdy nie poprowadziły mnie do końca. W nocy, o której wolałbym już zapomnieć, kult Złego boga zniszczył nasz mały zakon. Jednej nocy pokonali nas przy użyciu potężnej magii. Jednej nocy zabili 50 mnichów. Mistrz zbiegł. Ja przeżyłem. I chyba z pragmatyzmu błagałem kapłanów o uwolnienie i obiecałem wstąpić w ich szeregi. Magia była zbyt pociągająca...
*****
Wiele kolejnych lat minęło. Stałem się adeptem, potem kapłanem. Zapomniałem o axe, malicii i cieniach przeszłości. Zapomniałem o sobie sprzed lat. Stałem się kimś lepszym, ważniejszym. Mogłem się mścić. Zły bóg dawał mi moc magii, by niszczyć jego i moich wrogów. On karmił się ich sercami i duszami, a ja ich strachem i bezradnością. Moja moc rosła. Stawałem się żywym odpowiednikiem swojego bóstwa, ideologia zapuszczała we mnie nowe korzenie, miałem nową rodzinę, która pokazała mi, że współżycie z kobietami nie jest strachem, lecz przyjemnością - z której mogę czerpać nieskończoną radość.
Wszystko zostałoby pewnie rozwiązane, gdyby nie pewne spotkanie. Zostałem wyznaczony na zabójcę pewnego mnicha. Och, gdybym wiedział, kim będzie ta osoba błagałbym boga o litość. Noc była ciemna. Izdebka była mała. Płonęła w niej jedna świeczka. A przed świeczką siedział stary mnich, obok niego leżał dziwny kostur. Obudziło to we mnie odległe wspomnienia, ale nie mogłem sobie niczego przypomnieć. Wtedy to mnich się odezwał. Przywitał mnie po imieniu. Moja pamięć powróciła w mgnieniu oka. To był mój Mistrz! Ale czy aby na pewno... czy to był mój, czy może Mistrz należący do tej osoby, którą byłem kiedyś?
*****
Żadna magia nie imała się starca. Jednakże on zaczął uciekać przede mną. Rozpoczęła się gonitwa. Ja - przy pomocy magii zsyłanej przez boginię, a on - przy pomocy axe i silnego ciała. Nie poznałem jednak siły axe i niedoceniłem siły starca, znacznie mnie wyprzedził. Znalazłem go dzięki magii... Był na dachu świątyni mego boga! O ironio! W tym miejscu musiałem walczyć z nim konwencjonalnymi sposobami! Na szczęście byłem młodszy, sprawniejszy i silniejszy, a i przebiegłość w sobie rozwinąłem. Myślałem: "na szczęście" ale kiedy starzec trzymał mnie nad ostrym szpicem modliłem się do bogini o wspomożenie. Pamiętam jego słowa. Słowa, których lepiej żeby nigdy nie wypowiedział:
- Twoja magia zawiodła. Nawet tutaj w miejscu kultu Twojego boga. Stałeś się niczym. Nie byłeś godzien mnie reprezentować... jednakże mogę dać Ci szansę... Jeśli raz posmakowałeś axe, musisz zrobić to drugi raz... Wtedy chciałem odpowiedzieć i w mym umyśle wybuchły setki pytań. Rozwiązał je czar najwyższego kapłana, który spopielił mojego mistrza.
*****
Odszedłem od zakonu. Odszedłem w wędrówkę. Muszę się dowiedzieć czy w magii jest sens? Czy ciało nie jest potężniejsze? Dlaczego nie mogłem sobie poradzić z Mistrzem przy pomocy magii, jesli zabił go inny kapłan - może wyższy stopniem, ba! najwyższy, ale nie tak utalentowany jak ja? Czy ciało ma jakąś przewagę?
Po ostatnich słowach mistrza cienie przeszłości wróciły. Nigdy nie spojrzę już chyba na kobietę pożądliwie. To strach. To coś złego.
Czuję jak moja magia słabnie. Staję się nikim.
Czuję jak moje ciało wiotczeje. Staję się nikim.
Czuję jak mój umysł szaleje. Staję się nikim.
Ale czy nie byłem nim już od dziecka?
______________________________________________________
Wygląd: Mężczyzna szedł sam po ulicy. Szybkim, aczkolwiek niepewnym krokiem wszedł do małej kamienicy i wspiął się po schodach na trzecie piętro. Nie dostał zadyszki - był wytrenowany, jednakże coś w jego posturze mówiło, że albo jest anemikiem, albo przygniata go jakiś niewidzialny ciężar (był dobrze zbudowany, jednakże niezbyt wysoki - a troski zmniejszały go jeszcze bardziej). Chwyciał za klamkę i pociągnął - nie zadał sobie nawet trudu na zamknięcie mieszkania, przez co klamka lekko ustąpiła. Zdziwił się widząc w mieszkaniu włamywacza. Przez chwilę stał niezdecydowany, po czym zaczął zanosić modlitwy do swego boga... ale nie mógł osiągnąć pełnego stanu skupienia - opadły go cienie i zwątpienie. Wystraszony włamywacz na widok inkantacji zdecydował się dać nogę. Ferion jednakże odzyskał w sobie chęć walki - rządzę, jakiej dawno nie czuł. Doskoczył do przeciwnika i spróbował go kopnąć. Jednakże w powietrzu jego noga sflaczała, a włamywacz z łatwością jej uniknął i uciekł.
Człowiek został sam. Ze smutkiem podszedł do zwierciadła i zaczął zastanawiać się nad marnością własnej egzystencji. Postronny obserwator mógłby ujrzeć w zwierciadle przedwcześnie pooraną zmarszczkami twarz z czarnymi włosami, sięgającymi za uszy - w strasznym nieładzie. Kilkudniowy zarost pokrywał skórę naookoło wąskich ust, a dwoje smutnych zielonych oczu, było osadzonych blisko kilkakrotnie złamanego nosa. Gdyby tylko mężczyzna się uśmiechnął mógłby wyrządzić nieodwracalne szkody w sercach kobiet.
Ferion westchnął, założył na siebie długie szaty z kapturem - w kolorze słomy (przehandlował je za szaty kapłańskie - zostawił sobie jedynie znak swego boga na naszyjniku, schowanym pod szatami). Zarzucił kaptur na głowę, jeszcze raz westchnął, odwrócił się i powolnym krokiem wyszedł z mieszkania. Zdecydował się wyruszyć w podróż... może ona przyniesie odpowiedzi na dręczące go pytania... I zniszczy cienie okalające jego duszę. A jeśli nie te cienie, to przynajmniej go...