Wysłany: Pon 22:44, 21 Lip 2008
Temat postu:
Marisa i Kurt
Pokręcił głową widząc siedzącą w krzakach rudowłosą i uśmiechnął się lekko. Podszedł do niej i spojrzał w jej oczy, a uśmiech wciąż nie znikał z jego ust.
-
Znowu udajesz? W Nuln udawałaś że masz złamaną rękę, w Averheim że masz amnezję, a teraz że skręciłaś kostkę – zaczął wyliczać na palcach. -
Zaraz to sprawdzimy! - jednym szybkim ruchem złapał za jej stopę i wykręcił ją w drugą stronę. Marisa krzyknęła, jednak nie było to zbyt przekonywujące.... Przynajmniej nie dla Steinera. -
Rusz zgrabny tyłeczek, zanim przyjdą po niego kolejni mutanci. Twój ojciec zlecił mi ochronę twojej wątłej osoby i będę to robił, choćbym miał zginąć. Więc, Moja Droga... jak to mawiają w albionie – popatrzył na nią dziwnie. -
Move your ass...
-
Mój ojciec zlecił ochronę mojej osoby jakiemuś troglodycie, który ma za nic etykietę, nie posiada krztyny ogłady i kultury osobistej! - warknęła, zrywając się na równe nogi.
-
Tak, to ja – Kurt skinął jej głową i uśmiechnął się rozbrajająco. Miał niezłą zabawę, nawet w tej nieprzyjaznej okolicy. -
A teraz ruszaj się, cukiereczku...
Otrzepała się z liści i dumnym krokiem minęła mężczyznę, zadzierając nos tak wysoko, że nie zauważyła kolejnego korzenia na swej drodze. Wywaliła się jak długa, tym razem naprawdę skręcając sobie kostkę.
Kurt parsknął śmiechem i podszedł do niej, pomagając jej wstać. Odepchnęła jego dłoń i po chwili stała na równych nogach. Wyraz jej twarzy mówił mu, że najchętniej pozbawiłaby go życia i zostawiła na tym zadupiu.
-
Jesteś piękna, gdy się złościsz, wiesz Ruda? - uśmiechnął się, patrząc wprost w jej oczy.
-
Nie jestem wątła - mruknęła cicho obrażonym tonem i szybko odwróciła wzrok.
Ta bezpośredniość i jego zachowanie najwyraźniej ją krępowały, nagle zupełnie straciła wątek i już nie wiedziała, co powiedzieć. Zrobiła kilka kroków kuśtykając, a przy każdej próbie pomocy ze strony rozbawionego mężczyzny odtrącała jego dłoń.
-
I jeszcze mnie teraz noga boli... - marudziła pod nosem i przeklinała Kurta.
Zatrzymała się na chwilę przy drzewie, opierając się dłonią o jego pień. Szorstka, chropowata kora była wyjątkowo nieprzyjemna w dotyku dla tak delikatnej dłoni. Marisa spojrzała się na swoje palce, gdy poczuła coś dziwnego.
-
Ach! - krzyknęła przeraźliwie i odskoczyła od drzewa potrząsając ręką. -
Cholerne pająki! Cholerny las! Cholerne drzewa! Chcę do domu!
Kurt wznosił wzrok ku niebiosom i kręcił głową, słysząc biadolenie delikatnej kobiety. Na swój sposób była milutka, ale czasami denerwowało go to jej ciągłe narzekanie. Chwycił ją za dłoń i pociągnął za sobą.
-
Trzymaj się mnie, to pająki nie będą ci włazić tam gdzie nie trzeba – uśmiechnął się i puścił jej oczko, gdy pokonywali kolejne połacie krzaków i mijali drzewa o ponurych, powykręcanych gałęziach.
-
Niejeden mężczyzna by chciał być na miejscu tego pająka - prychnęła dumnie, kuśtykając i starając się dotrzymać mu kroku.
-
Na pewno nie ja, bo i cóż mi możesz dać, czego jeszcze nie miałem, dziewczyno – rzucił z humorem w głosie. -
A teraz przebieraj szybciej swoimi szlachetnymi stópkami, jeśli nie chcesz by noc zastała nas na dobre w tej dziczy...
-
Na pewno - syknęła i spojrzała na niego -
ktoś taki nic by ode mnie nie dostał. Za wysokie progi jak dla pospolitego kmiotka - stwierdziła, uśmiechając się złośliwie.
-
Gdybym był pospolitym kmiotkiem, to by cię tutaj teraz ze mną nie było, Ruda – wciąż się uśmiechał. Widać, że miał z tego niezły ubaw. -
Poza tym tuż przed odjazdem twój ojciec załatwił mi tyle kurtyzan, że starczyłoby dla całego garnizonu waszej straży. I coś mi się zdaje, że nawet gdybyś się starała to tym panienkom nie dorośniesz nigdy nawet do pasa – rzucił zawadiacko, kosząc krzaki przed sobą swym mieczem.
-
Jestem damą, nie muszę dorastać żadnym kurtyzanom do niczego, gdyż one nigdy nie będą miały tego, co ja - odpowiedziała, spowalniając.
Szybki marsz sprawił, że noga bardziej ją rozbolała, poza tym zdążyła się zmęczyć i zgłodnieć.
-
Czyli czego? - spytał mrukliwie. -
Dwóch pałaców i służby? Może... Ale one mają w sobie to, czego ty nigdy nie będziesz mieć – kobiecość, delikatność, oraz, mimo wykonywanego zawodu, kulturę osobistą... - rzucił. -
Zresztą, co ja się będę z dzieckiem licytował... - zmarszczył brwi, wycinając drogę przed sobą.
-
Wszy też mają - zauważyła i wzdrygnęła się, robiąc zniesmaczoną minę. -
Ja dalej nie idę, jestem zmęczona!
Wyrwała się z silnego uścisku jego ręki, a raczej wysunęła swą małą dłoń i stanęła, patrząc się na mężczyznę wyzywająco.
-
Teraz odpocznę - stwierdziła, niezdarnie siadając.
-
Odpoczniesz po śmierci – syknął, widząc, że usiadła na zimnej glebie i podszedł do niej. Jednym ruchem zarzucił ją sobie na plecy, tak, że jej twarz była tuż obok jego. Musiał przyznać, że mimo tej długiej podróży, wciąż pachniała wspaniale. Ruda kurczowo objęła go w barkach. -
Trzymaj się, Mariso, myślę że do Blutdorfu nie mamy już daleko. - uśmiechnął się czule.