Wysłany: Sob 10:57, 21 Sie 2010
Temat postu:
Tamayrel
Musiał przeszukać znajdujące się w zaułku beczki, ufając, że nie będzie musiał wymordowywać połowy dzielnicy szukając złodzieja. Jak na złość zjawiła się piątka miejscowych rzezimieszków, o wiadomych, najgorszych z możliwych zamiarach, czego nie omieszkali oznajmić.
Tamayrel nie miał nastroju na żarty. Nazwanie go paniczem, było jak nazwanie smoka żabą i zbiry natychmiast miały nieprzyjemność się o tym przekonać. Pięciu takich ludzi, nie stanowiło dla niego wyzwania. Napastnicy zaczeli wdawać się w dyskusję, zanim go zaatakują, co wydało mu się co najmniej dziwne.
Nie miał innego wyboru! Gdy oni gadali, on zaczął działać i zanim go zaatakowali błyskawicznie cisnął nożem do rzucania w gardło jednego z większych z przeciwników. Przy odrobinie szczęścia to samo zrobi z drugim, zanim wywiąże się walka na miecze.
Mężczyzna, w którego wycelował elf padł, a zanim Tamayrel rzucił drugim ostrzem, obok jego nóg bełt uderzył o chodnik, dając tym samym jasno do zrozumienia, że ktoś go trzyma na celowniku.
- Ty skurwysynie! Zabiłeś Małego Tima! - warknął jeden z przeciwników, po czym gwizdnął głośno. Elf usłyszał, jak w pobliskim budynku otwierają się drzwi.
Jedyną pociechą, było to, że przeciwnicy nadal stali w miejscu, zapewne zdając się na kusznika i czekając na posiłki, które mieli zaraz otrzymać... jakby mało było nieszczęść tego dnia. Zapowiadało się na niezwykle groźną "zabawę".
Mający przygotowaną rzutkę Tamayrel, rzucił okiem w górę. Spodziewał się zobaczyć kusznika, którego pośle na tamten świat jako największe zagrożenie w danej chwili, lecz zamiast tego zobaczył ich trzech. Nie ważne było skąd się tam wzięli, ważne że trzeba było ich zabić zanim oni zabiją jego. Pierwszym musiał być ten, który jako pierwszy mógłby wystrzelić - ten który do niego celował. Nie należało forsować sytuacji i po rzuceniu noża, elf zamierzał zdać się na swoją zwinność, aby unikać bełtów i ciskać swoje ostrza. Jednocześnie w swych manewrach zwiększając dystans między nim a czterema zbirami... z którymi miał zamiar rozprawić się za chwilę.
Na niewiele zdała się taktyka elfa, gdy po chwili w uliczce pojawiło się jeszcze sześciu uzbrojonych mężczyzn i dwie kobiety. Tamayrel próbował zrobić unik, ale najwidoczniej bełt wystrzelony z kuszy był szybszy, niż się spodziewał, gdyż pocisk trafił go w lewe ramię.
Taki rozwój wydarzeń... od początku do końca, potoczył się zupełnie inaczej niż Tamayrel się tego spodziewał i oczekiwał po swych działaniach. Nie zdążył zabić żadnego ze strzelców, ani nawet rzucić w nich swą bronią. Zawiodła go nie tylko własna szybkość, ale i zbroja, która nie sprostała zwykłemu bełtowi... choć zapewne bardzo osłabiła zranienie. Nie wspominając o zawodzie jaki spotkał go w tym miejscu... tym mieście, czy też tej krainie.
Elf zaklął szpetnie pod nosem, lecz bardzo dzielnie zniósł sygnały bólu płynące z ramienia. Ponieważ szale zwycięstwa przechylały się na stronę przeciwnika... a może cały czas tam były, tylko on o tym nie wiedział... Tamayrel musiał obrać inną strategię. Aby osłonić się przed kusznikami przywarł do ściany budynku na dachu którego oni stali. W tym momencie nie mógł z nimi nic zrobić, ale i oni mu nie zagrażali. Dobył miecza skupiając swą uwagę za zgromadzonych ludziach... Było ich dość dużo i dość ciężko widział swoją sytuację. Wszystko to było strasznie... niemożliwe!
Ułamek sekundy później dziesiątka uzbrojonych w miecze zbirów rzuciła się na elfa, przytłaczając go swoją liczebnością. Może nie byli tak dobrze wyszkoleni jak on, a w każdym razie nie wszyscy, ale... Nagle za ich plecami pojawił się wielki na trzy metry i długi na sześć ... SMOK! Wszyscy, włącznie z Tamayrelem zamarli w bezruchu, po czym rzucili się do ucieczki. Ciocia Feyra zgromadziła wystarczająco informacji o smokach do ich biblioteki, aby Tamayrel wiedział z czym teraz ma do czynienia. Choć wcześniej sytuacja wyglądała bardzo ciężko, to teraz wolał już tamtych zbirów. Najpierw złodziej, potem banda śmieci, a teraz jeszcze smok. Mający tego wszystkiego dość i gotowy na śmierć elf stał sparaliżowany strachem, gdy nagle usłyszał w swojej głowie głos Eldora.
"Nie stój tak! Uciekaj, to tylko iluzja!"
W tym samym momencie bestia zionęła ogniem, niezwykle przekonującym ogniem i kilkoro ludzi padło na chodnik, wijąc się z bólu i wrzeszcząc.
Elf nie zamierzał dłużej nadużywać swojej gościnności w tym miejscu, choć nie dorwał przeklętego złodzieja. Może jeszcze tu wróci z dwoma tuzinami uzbrojonych najemników... albo i setką jeśli kiedyś mu się wreszcie poszczęści.
Obecnie jednak nie było czasu do stracenia, a jedyne co Tamayrel zrobił oprócz ucieczki, to odzyskał swoją rzutkę dobywając ją z gardła martwego człowieka... nawet się przy tym nie zatrzymał, a jedynie kucnął po drodze. Zdołał by zabrać jeszcze sakiewkę delikwenta, ale ten oczywiście nie posiadał takowej... wszystko poszło tak źle, jak tylko mogło.
Jak się oddalał, wciąż słyszał ryk smoka, który dopiero po jakimś czasie umilkł.
"Następnym razem lepiej mierz siły na zamiary, elfie. Poprowadzę cię do reszty, przymknij oczy i biegnij przed siebie." - usłyszał w swej głowie.
Postąpił zgodnie z sugestią czarodzieja, choć jego zdaniem przestroga tak się miała do mających miejsce wydarzeń, jak winogrono do arbuza. W końcu został napadnięty przez przeważające siły i nie miał na to wpływu. Tylko ratował się atakiem prewencyjnym.
Różne przykre rzeczy go już w życiu spotkały... Raz podczas deszczu, na mokrym dachu jakiejś budowli, samodzielnie nożem wydłubywał sobie metalową kulkę, która utkwiła mu głęboko w udzie, po tym jak do niego strzelono. Innym razem, ranny w głowę i z podziurawioną skórą na plecach, przez trzy dni szedł pieszo, po tym starł się z jakąś bestią chaosu, która zraniła go boleśnie i zabiła jego konia.
Nie zawsze miał szczęście, nie mniej jednak, dzisiejsze wydarzenia przebiły tamte pod względem całkowitych katastrof.
Dał się okraść! I jakby mało było tragedii, nie dorwał złodzieja(!), aby obciąć mu górne kończyny jak należy! Czego powodem była napaść bandy zbójów(!) i bezsensowna walka z nimi, z której uszedł z życiem tylko dzięki pomocy ludzkiego czarodziej! Hańba po pięciokroć!!!
Zostało to oficjalnie mianowane najgorszym wydarzeniem jakie go kiedykolwiek w życiu spotkało i jego największą plamą na honorze, która nigdy nie zejdzie... Choć w głębi, musiał przed sobą przyznać, że mogło być jeszcze gorzej, bo mógł tego wcale nie przeżyć... nie mniej jednak marna to była pociecha.
Czy to bogowie postanowili go przekląć, czy może coś innego miało na to wpływ? Zwykły pech, to raczej nie był. Było to już bez znaczenia, szkody zostały dokonane i nic tego nie mogło zmienić. Rozmyślania na ten temat zagłuszana były jedynie liczne bluzgi, jakie elf wypowiadał po drodze do bramy miasta.
Gdy Tamayrel spotkał się z pozostałymi... nie miał im absolutnie nic do powiedzenia i nawet się nie przywitał.
Bard, który pilnował jego konia, zajęty był rozmową z jakąś panienką, co nawet odpowiadało elfowi. Bez słowa, czy poświęcania mu większej uwagi, odebrał swego wierzchowca, dosiadł go i szybko ruszył w drogę powrotną do centrum miasta.
Nie miał zamiaru zostawać w tym przeklętym mieście, ani chwili dłużej niż to było konieczne.
W pierwszej kolejności odwiedził bank. Nie bawił się już w rozmowy z dyrektorem placówki i na szczęście (choć absolutnie nic nie znaczące w porównaniu z zaistniałymi katastrofami) nie było kolejki a i kierownik opuścił swe stanowisko dzięki czemu nikt nie zadawał mu głupich pytań, ani nie posyłał zdumionych spojrzeń.
Tamayrel nie mógł sobie pozwolić na zbyt wiele. Wypłacił jedynie dwie złote korony i pięćdziesiąt srebrnych szylingów, otrzymując przy okazji darmową sakiewkę... choć ta była dość niskiej jakości.
W drugiej kolejności zamierzał znaleźć jakiegoś kapłana, albo uzdrowiciela. Nie musiał go szukać ponieważ to kapłan znalazł jego. Czy znalazł go dzięki jakimś mocom, które wykrywały rannych, czy też zwyczajnie dostrzegł go i jego ranę jak przejeżdżał obok na ulicy, a może to znowu Eldor interweniował swoimi mocami? Dla Tamayrela nie miało to znaczenia. Ważne było, że otrzymał natychmiastowe w efektach leczenie za pomocą magii, które okazało się nawet nie tak drogie, jak przypuszczał.
Trzecią sprawą, jaką miał do załatwienia, była naprawa lekko uszkodzonej przez bełt zbroi. Kapłan wskazał mu kierunek, dzięki czemu nie musiał szukać odpowiedniego rzemieślnika. Ten nie chciał się zająć jego zbroją od razu, twierdząc, że ma pilniejsze sprawy i dopiero dwa dodatkowe szylingi zmieniły jego zdanie. Naprawa zajęła jednak więcej czasu, które elf spędził spokojnie na własnych przemyśleniach...
Niedopuszczalne było, że stracił tyle pieniędzy, oczywiście nie licząc nerwów i o mało nie utraconego życia, choć pieniądze były dużo ważniejsze. Czy oddał by tamtym zbirom swoją własność? Oczywiście, że nie! Nigdy w życiu! Ale określenie "po moim trupie", nabierało tu dosłownego znaczenia i wymagało poważnych przemyśleń ze strony Tamayrela. Wszak ile mu do śmierci brakowało? A wówczas stracił by dużo więcej. Jego życie miało przecież większą wartość niż wszystko co miał. Właściwie, to on nic nie posiadał, więc życie było nieporównywalnie cenniejsze... Już nie raz otarł się o śmierć usiłując osiągnąć zyski materialne, ale sprawa polegała na tym, że nie pomyślał by nigdy, iż mógłby zginąć z rąk zwykłych zbójów... Smok już prędzej, ale nie byle ludzie. Wcześniej nie dopuszczał do siebie takiej myśli. Czyżby był aż tak słaby, aby dać się zabić? W dodatku zwykłym ludziom?
Kilkanaście minut potem, które były dość dobrze spędzonym na przemyśleniach czasem, zbroja była naprawiona.
Tamayrel, bardzo niezadowolony ze swych dzisiejszych przeżyć, wsiadł na konia i ruszył w kierunku bramy. Minęły raptem niecałe dwie godziny, odkąd tam był i zniknął ze swym koniem, więc mniej niż można się tego było spodziewać.
Elf podliczył swe straty. Łącznie z wydatkami przepadło tego dnia, prawie cztery korony, co w zaokrągleniu dawało pięć. Oznaczało to, że musiał ponad normalne zyski odrobić dziesięć koron, zanim będzie mógł normalnie funkcjonować. Szyling za pobyt w karczmie, to dawało... jakieś sto dziesięć nocy pod gołym niebem, tudzież na stajennym stryszku. W tej sytuacji, powinno mu to zabrać około dwa lata zanim odrobi straty... trudno.
Resztę drogi przeklinał w myślach parszywego złodzieja. Może tamci zbóje dowiedzą się czegoś i obwinią go za śmierć swego kompana w pokucie obcinając mu obie ręce... Było to mało prawdopodobne, ale życzył mu tego z całego serca... skoro jemu nie dane było wymierzyć sprawiedliwości.
W końcu Tamayrel zjawił się pod bramą, gotowy do dalszej drogi.