Wysłany: Nie 14:26, 25 Paź 2009
Temat postu:
Onyks
Wpadłeś na zaplecze niczym burza, nieco się jednak opanowałeś, widząc że matka dziewczynki zapewne waży więcej niż ty a i szerokością w barach ci niemal dorównywała. Wytłumaczyłeś wszystko na szybko, a kobieta ze słowa na słowo stawała się niemal purpurowa na twarzy. W końcu złapała jakąś ścierkę leżącą na stole i przejechała cię nią po głowie.
- Aaaaa idź ty mi stąd! – warknęła gardłowo. Głos miała grubszy niż niejeden facet. – Nie będziesz mnie uczył jak się dziecko wychowuje i dawał rady, jełopie! Wynoś się stąd albo zawołam mojego syna, żeby ci pokazał gdzie twoje miejsce!
Już miałeś coś dodać, ale babsztyl znów wziął zamach i ściera minęła twoją głowę o kilka centymetrów. No cóż, w takiej sytuacji niewiele mogłeś zdziałać, bo z doświadczenia wiedziałeś, że z ciemnotą się nie dyskutuje. Odwróciłeś się więc na pięcie i skierowałeś do wyjścia z zaplecza. Matka dziewczynki nie zamierzała jednak odpuścić i kątem oka widziałeś jak ścierka szuka twoich pleców. Dopiero gdy znalazłeś się za szynkiem, kobieta prychnęła gniewnie i wróciła do siebie. Ty natomiast dostrzegłeś stojącego w drzwiach gospody Erena, który kierował się do waszego stolika.
Eren
Apteki żadnej nie znalazłeś, jednak miejscowi, zagadnięci przez ciebie, wskazali ci nieduży dom na końcu ulicy. Ponoć tam swoją siedzibę miał miastowy medyk. Nie trzeba ci było dwa razy powtarzać, zwłaszcza że swędzenie stawało się coraz bardziej uporczywe. Ruszyłeś więc i kilka chwil później znalazłeś się w środku. Od razu w twoje nozdrza wbił się zapach ziół i medykamentów. Ubrany w szare zgrzebne szaty, z przykrywającym długie, potargane, siwe włosy okrągłym kapeluszem mężczyzna siedzący za ladą, na wprost od wejścia, zaprezentował szczerbate zęby otoczone trzydniowym zarostem. Nie ruszył się jednak, więc musiałeś do niego podejść.
- Edgar Szolgy, do usług. – rzekł miejscowy konował, zionąc winem pitym z pokrytego runami kubka. – Siadaj i napij się ze mną przyjacielu. Ten oto magiczny kubek zamienia dziennie litr dowolnej cieczy w przednie wińsko, a ja dziś nie dam samemu rady. Mów co ci dolega.
Wytłumaczyłeś mu szybko, co się stało, a gdy skończyłeś, medyk roześmiał się gromko. Widząc jednak twoją zaciętą minę, odchrząknął i wziął łyk wina.
- Ach te mendy roznoszone przez Tracy. Co chwila mam jakichś nowych nosicieli. – mruknął i sięgnął pod ladę, wyjmując po chwili małą buteleczkę z zieloną mazią. – Trzymaj, przyjacielu. Smaruj dwa razy dziennie, a w ciągu trzech dni powinny się wynieść. A jak nie pomoże to się ogol i wyszoruj szarym mydłem. – pijany Edgar wzruszył ramionami. – Póki co, dwa srebrniki się należą.
Zapłaciłeś, zabrałeś buteleczkę i wyszedłeś. Wracając do karczmy nie byłeś pewny, czy aby na pewno ci to pomoże, ale raczej nie miałeś wyjścia. Zwłaszcza, że zapłaciłeś za to ‘coś’ całe dwa srebrniki. Wchodząc do gospody dostrzegłeś, że twoi towarzysze siedzą w towarzystwie młodego wojownika, a jakaś wysoko gabarytowa baba wygania z zaplecza Onyksa. O co chodziło?
Wszyscy
Chwilę trwało, nim wszyscy znaleźliście się przy stoliku. Onyks i Eren doszli akurat w momencie, gdy Dergo, jak przedstawił się młody wojownik, spijał piwo postawione mu przez Kellena i powoli dochodził do siebie. Kapłan i łotrzyk dowiedzieli się przy tym, że mężczyzna szuka swojej zaginionej siostry, która wyruszyła na poszukiwania Smoczego Oka z jakąś podejrzaną kompanią i do tej pory nie dała oznak życia. W tej sytuacji Dergo wyrażał chęć podróży z tą osobliwą drużyną na co Kellen oczywiście przystał.
Nie marnując więcej czasu, po sutym śniadaniu przygotowali się do drogi. Pogoda była średnia; mimo, iż nie sypał śnieg a słońce przebijało się nieśmiało przez szare chmury, wciąż panował przejmujący mróz. Spięli konie i po niemal kwadransie opuścili miasteczko Hommlet, kierując się ku Wichrowym Wzgórzom majestatycznie zerkającym na nich z północy.
Byli tego popołudnia jedynymi wędrowcami na szlaku. W taką pogodę nie należało się spodziewać licznych karawan, jednak mogło to zastanawiać. Po około dwóch godzinach jazdy, kierowani mapą Kellena skręcili na stary, khazadzki trakt. Żal było patrzeć na marne resztki jakie pozostały z dawnej, krasnoludzkiej drogi. Porozrzucane tu i ówdzie starożytne kamienie bardziej utrudniały niż ułatwiały drogę. Słońce raz wychodziło, raz kryło się za chmurami. Na szczęście nie sypało, choć zgromadzony wszędzie śnieg nie ułatwiał podróży.
Następne godziny na ogół zjeżdżali w dół. Pojawiły się strumienie, które płynąc wartko nie dały skuć się niskiej temperaturze. Trakt to schodził, to piął się serpentynami wśród zasp, drzew i skał. Późnym popołudniem gościniec pogrążył się w cieniu – słońce skryło się za skalistym zboczem po prawej. Po lewej, osłonięta przez drzewa, ziała coraz bardziej stroma przepaść. Trakt dochodził do ostrego klina wbitego w górę, w miejscu gdzie wypływał z niej strumień.
- Hejże! Ogień! – z przodu zawołał Kellen.
Podeszli do miejsca, gdzie drzewa po lewej rozstępowały się i otwierał się szeroki widok.
Gościniec zakręcał pod ostrym kątem i poniżej oraz przed sobą widzieli jego dalszy bieg. Daleko, kilometr w linii prostej, na wspinającej się serpentynami odkrytej drodze płonęły ognie. Wokół, wśród zasp rozciągało się coś, co mogło być tylko pobojowiskiem. Bystre oko mogło wyłowić gdzieniegdzie skryte wśród kamieni kształty ciał, zwierząt i ludzi. W pokrywającym zbocze słońcu błyszczał rozrzucony oręż i śnieg. Prędko zidentyfikowali płonące obiekty. Były to poprzewracane kupieckie wozy. Tu dokonała swego losu karawana.
Drużyna podjechała bliżej i zauważyła, że na wpół zamarznięte ciała niemal wszystkich członków kupieckiego taboru zostały rozszarpane na strzępy, albo przeszyte bronią. Głębokie rany, jak łatwo dało się stwierdzić, pazurów, kłów i broni białej wskazywały jasno, że albo dali się zaskoczyć sforze wilków, albo stało się tutaj coś straszniejszego.
- Pewnie oddział hobgoblinów na wilkorach. – rzucił chłodno zaklinacz, zerkając na ciała. – Skurwysyny kręcą się w tych okolicach. Miejcie oczy i uszy otwarte. Im już nie pomożemy.
Zaran i Katia natomiast odkryli wyraźnie odciśnięte w śniegu głębokie ślady wielkich, ciężkich butów. Tropy prowadziły w głąb lasu po ich prawej stronie.
Kellen dostrzegł, że wpatrują się w tamtą stronę. Spojrzał na wojownika i jego podopieczną.
- Zamierzacie coś z tym zrobić? – spytał, po czym ogarnął wzrokiem pobojowisko. – Sugeruję ruszać dalej, nic tu po nas. Ich problem, że dali się zaskoczyć. Prawda, Kaya?
Onyks
Przyglądając się rzezi, zauważyłeś lekką, niewyczuwalną dla zwykłych śmiertelników, ani też większości magów, zielonkawą mgiełkę unoszącą się z ust i nozdrzy zmarłych. Oznaczała ona, iż ich dusze nie oddzieliły się jeszcze od ciał, i świadome swej pożałowania godnej sytuacji, zastygnięte w lodowym bezruchu obserwowały was teraz. Spojrzałeś badawczo na Kellena – ten najwyraźniej też to zauważył, ale chyba nie zamierzał z tym nic robić. Ba! zaproponował nawet, żeby jechać dalej i zostawić tych nieszczęśników samych sobie…